Wszyscy pamiętamy, choć można je jeszcze czasami spotkać, szafy grające. Stojące gdzieś w kącie, zalotnie mrugające światełkami, zachęcają nas do wrzucenia pieniążka i wybrania utworu. Dają nam możliwość kreowania atmosfery w miejscu, gdzie jesteśmy, z ukochaną, czy z przyjaciółmi. Dają nam wybór, z jaką muzyką chcemy spędzić czas. Pieniążek wpada, mechanizm zgrzyta, muzyka startuje…
… i okazuje się, że na scenie mamy dwóch muzyków i ich instrumenty, perkusję i klawisz. Czy zagrają piosenkę Marleya? Tak. A Doorsów? Tak. A może Bowie? Jasne. I tak się to kręci. Zamiast przycisków są karteczki, na których wpisujesz tytuł, a po chwili słyszysz wybrany kawałek. Grane są w zasadzie bez przerwy. Jak Szymon porozumiewa się z Nickiem? Nie wiadomo. Czy to są jakieś ukryte gesty? A może tylko na siebie patrzą, a wszystko, jak kółka w maszynie, się kręci i nie zgrzyta, i nie piszczy, i nie utyka. A publiczność? Publiczność tańczy, bo na to miała ochotę, bawi się, bo tak sobie muzykę wybrała.
I różnie się poprzebierała, bo taką miała fantazję.
Mechanizm tej „Szafy” niech pozostanie tajemnicą jej konstruktorów. Ile muzyki jeszcze się w niej zmieści? Pewnie całe mnóstwo. Jednak jej żywa materia jest tym, co sprawia, że dobrze się jej słucha – żywego bębna i klawiszowych kombinacji. I dobrze się też na nią patrzy, kiedy cała się uśmiecha, ciesząc się swoim zadaniem. I dobrze, że nie stoi samotna w kącie, czekając na czyjeś zainteresowanie. A, nie napisałem, jak było. Było bardzo radośnie.
(BR)